Fragmenty, czyli mała próbka



***

"Choć po prawdzie większość Holendrów od lat znała nasze oklepane powiedzonka i hasełka w stylu „kurwa mać, ja pierdole”, to nikt im nie raczył wyjaśnić, że ich poranne przywitanie zawiera polskie przekleństwo i to dlatego przybysze ze wschodu na „Dzień dobry” często się uśmiechają i bardzo, ale to bardzo chętnie odpowiadają. To nie z uprzejmości. Na tym bowiem ich życzliwość zazwyczaj się kończy."

***

"Zazwyczaj pamiętał wszystkie moczymordy, bo każda z nich, co jakiś czas lubiła się poawanturować, albo przynajmniej głośno lamentować o północy.
Nie to co Kapitan. Zaprawiony w trunkowych bojach żeglarz po morzach alkoholu cenił sobie spokój. Bez wzajemności. Kapitan od lat miał wrażenie, że im bardziej on jest spokojny, tym głośniej świat wokół niego krzyczy, że coś od niego chce. Tylko, że Kapitan nie wiedział czego to w zasadzie świat może chcieć. Przecież wszystko już miał.
Kiedy był młodszy często świerzbiła go ręka. Lubił przywalić komuś, komu się należało. Rzecz w tym, że wtedy uznawał, że wszystkim się należy i wreszcie trafił do Rawicza. Po odsiadce przyjechał do Holandii i zmienił styl picia. Barykadował się w hotelowym pokoiku i chlał do upadłego. W ten sposób dopiero po pięćdziesiątce znalazł prawdziwą receptę na szczęście.
W Kurniku udawał, że dalej siedzi w kiciu, co nie było szczególnie trudne do wyobrażenia, z tą jednak różnicą, że tu nie zabierają mu trunków. A doskonale pamiętał, jak powtarzał sobie ubrany w szary kombinezon na więziennej pryczy, że tylko wódy mu tu brakuje i byłby raj.
W tym momencie do prywatnego Edenu Kapitana zakradł się wąż. Kapitan, chwiejąc się jak na łajbie, podszedł do drzwi, które wydawały jakieś dziwne odgłosy. Nie wiedział, czy to pukanie, czy może chcą mu coś powiedzieć w sobie tylko znanym języku. Dla pewności otworzył.
To, co działo się przez następny kwadrans wyglądało jak próba porozumienia się ziemianina z zielonym ludzikiem. Kapitan zzieleniał, bo niedobrze mu się zrobiło, jak to później tłumaczył, od nadmiaru obcych słów. Kontroler tymczasem wypowiadał w sumie tylko jedno słowo. Właśnie „kontroler”. I to całkiem po polsku.
Jak bełt wystrzelony z niewidzialnej kuszy przy drzwiach Kapitana nagle pojawiła się pani Basia.
- Oj, ja zaraz wyjaśnię, ten pan jest załamany i my mu pomagamy, bo wie pan, on nie ma dokąd wrócić i na pewno się pozbiera do kupy i biuro wyśle go do pracy i wie pan, wtedy...
Monolog został przerwany. Też przez bełt, ale tym razem z całkiem już widzialnej kuszy, czyli ust Kapitana."

***

"Pasmo sukcesów zakończyło się jeszcze przed startem, kiedy zostawił pomarańczowy rower przed drzwiami z napisem „Entre” i wszedł do pierwszej firmy. Nie znalazł recepcji, sekretariatu, ani niczego, co by przypominało pokoik brygadzisty. Tylko same korytarze. Długie, kręte i tylko z rzadka ozdobione drzwiami. Gibon wybrał jedne na chybił trafił, chwycił za okrągłą klamkę i przekręcił. To, co było w środku, okazało się magazynem na rybie resztki. Zanim zdążył zamknąć drzwi odurzony odorem, zza rogu wyszło dwóch mężczyzn.
- Hallo, I'm looking for a job – zaczął swobodnie Gibon. Pierwszy z mężczyzn wymierzył mu cios w brzuch, niezbyt mocny. Drugi wymierzył cios w znacznie bardziej czuły punkt Gibona. W honor. W żołnierskich słowach zadbał o to, by intruz oduczył się kraść, a jak jest głodny, to powinien szukać Czerwonego Krzyża, zamiast wykradać własność zakładu. Wezwano ochronę. Gibon został wyproszony z firmy sposobem, który nie wymaga znajomości języka. Wielki osiłek wyniósł go za fraki i puścił dopiero na dworze.
Gibon nie zamierzał się poddawać, tym bardziej, że jego godność uczciwego człowieka, za jakiego się z dumą uważał, została boleśnie zaatakowana. Uznał, że przegrana bitwa nie oznacza przegranej wojny i czas na przegrupowania. Palił papierosa prowadząc rower wzdłuż ulicy, aż wyrosła przed nim kolejna firma. Zagasił peta podeszwą, oparł rower o ścianę i wszedł do środka."


***

"Z początku chwalił sobie to, że do pracy chodzi w dresie.
W końcu był wuefistą. I to go właśnie niepokoiło. Gromady dzieciaków domagających się atencji, natrętne lizodupy, parszywe lenie i panienki z wiecznym okresem. Zupełnie jakby miesiączka w ich przypadku była dzienniczką.
Po pół roku olewania natrętnych lizodupów, znęcania się nad parszywymi leniami i żywienia nienawiści do panienek z wiecznym okresem rzucił pracę. Kumpel z siłowni opowiedział mu o Holandii. Była praca w biurze, zresztą całkiem polskim. Czekała na niego. Znajomy kumpla już tam pracował.
Spytał tylko o jedno - ile tam się zarabia? Po tym, co usłyszał nie miał już pytań. Nie ciekawiło go gdzie będzie spał, jak się dogada i w jakim języku, ani nawet co ma robić w pracy. „Robota w biurze, dobra kasa, zarządzanie ludźmi” - te hasła krążyły wokół jądra jego umysłu jak elektrony.
W sumie wiele się nie mylił. Diablo pomógł mu się zainstalować w Holandii. Z niezłym mieszkaniem, kasą na czynsz i rozrywki Bosak mógł szybko znaleźć drogą siłownię, do której dojeżdżał służbową furą. Nowobogacki i nowoholederski były nauczyciel rzadko odwiedzał starą ziemię. Nie musiał. To, co znalazł na nowej nie różniło się zasadniczo od tego, o już znał. Tylko standard się polepszył. Nawet pracę miał podobną. Codziennie użerał się z bandą natrętnych lizodupów, znęcał się nad parszywymi leniami i żywił szczerą nienawiści do bab z wiecznym okresem."

***

"Gibon rozgrzebywał plastikowym drągiem przegrzebki przez bite dziewięć godzin z kilkoma przerwami, podczas których poznał Roberta. Gość miał długie włosy, choć był łysy. Długie kosmyki włosów ogradzały samotną wyspę na środku czaszki. Wyspę, która była większa, niż okalający je ocean. Robert lubił łączyć w sobie skrajności i ewidentnie lubił tę pracę. Pod koniec zmiany pokazał nawet Gibonowi inne stanowiska pracy. Były równie fantazyjne, co Gibona machanie przedłużeniem od miotły. Na przykład jeden z miejscowych miał fuchę, która polegała na tym, że przez cały dzień wylewał z niebieskich baniaków wodę, a później je napełniał, czerpiąc wodę małym wiaderkiem z białego baniaka. Inny z kolei pracował łopatą. Ale Gibon jeszcze nie widział, że szufla może służyć takim celom. Otóż jegomość podchodził kolejno do baniaków, które ten wcześniejszy napełnił, wkładał w nie powoli plastikową łopatę i jeszcze wolniej mieszał wodę."

***

"Pani Basia dawno już kazałaby mężowi wykarczować te krzaki, ale oboje szybko się przekonali, że służą za świetny magazynek na lato. Oczywiście magazynek do wyłącznej dyspozycji mieszkańców, co według nich w znaczący sposób miało podnosić standard prowadzonego przez nich hotelu. Przekonywali o tym nowo przybyłych. Dopiero po jakimś czasie pokazywali luksusowe skrytki."

Komentarze