ROZDZIAŁ II


Inga podała Klarze mleczko. Kiedy ta wlała odpowiednią porcję do kawy, zapytała
– Kogo z Kurnika nie wysyłaliśmy jeszcze na cebulki? - Ktoś się znajdzie, nie martw się. Lepiej pomyśl o Freewood – powiedziała surowo Klara i odstawiła pustą filiżankę na srebrną tackę. W tym momencie do kobiet podeszli Szogun i Bosak, którzy jako koordynatorzy mieli najdłuższy staż w biurze.
- Słuchajcie, mamy pomysł, świetny pomysł zresztą – zaczął Bosak. Nie był wysoki, nie był też niski. Nosił kilkudniowy zarost, okulary w białych oprawkach i – według kolegów z pracy – głowę wyraźnie zbyt wysoko. Mężczyzna, który stał zaraz za nim nosił na głowie specyficzny kucyk, którego okrążała łysina. Był wysoki i bardzo dobrze zbudowany, zawsze ubrany w drogie ciuchy. Zwykle mało się odzywał, ale teraz postanowił przedstawić koleżankom pomysł Bosaka.
- Chodzi o to, że do Freewood trzeba dać kogoś, kogo nie wyrzucą po dwóch dniach, czyli żadnych pijaków i ćpunków, tylko takich, co się nadają do czegoś – przekonywał głównie Klarę, bo to do jej obowiązków należała obsługa najtrudniejszej we współpracy firmy. Biuro od dawna miło
kłopoty z Freewood. Mało kto dawał radę zagrzać tam miejsca. Koordynatorzy wiedzieli, że to przez nader trudny charakter właścicieli zakładu zbijania palet. To nie miało jednak znaczenia, bo firma płaciła solidnie za każdego przysłanego im pracownika. Płaciła, wywalała na zbity pysk i żądała kolejnego. - A ja myślę, że to bez znaczenia, jak się tych leni odpowiednio zmotywuje, to każdy da radę, a jak im się nie chce, to nawet jak mogą, to robić nie będą – opowiedział się Bosak. Szogun ciągnął dalej:
- No i chodzi o to, że chcemy się założyć o to, który z nas ma rację – tłumaczył koordynator z kucykiem. Klara i Inga popatrzyły po sobie. To nic nowego, że koordynatorzy mieszają się w robotę innych koordynatorów. Ale od kiedy Klara zajmowała się Freewood, wszyscy chcieli się mieszać głównie w jej robotę.
- No dobrze, a tak konkretnie to czego chcecie? - zapytała. Kiedy padła odpowiedź, długa i przerywana raz przez Szoguna, raz Bosaka, Inga zaczęła się śmiać. Klara podrapała się po brodzie.

***

- No odbierz wreszcie! - krzyczał Piotruś do Gibona, któremu telefon piszczał już od minuty. Zanim ruszył się po niego z łóżka, do smartfona doskoczył Głowa i odebrał połączenie.
- Acha, ok. O której? Dobrze – powiedział, odłożył słuchawkę i rzucił telefon w stronę Gibona, który dopiero teraz usiadł na pościeli.
- Pozwoliłem sobie, bo widziałem, że to numer biura. Następnym razem trzymaj telefon przy dupie – powiedział uprzejmie Głowa.
- No i co chcieli, mają coś dla nas? - Piotruś nie mógł pohamować się przed dopytywaniem.
- Panowie, mamy robotę – odparł głowa uroczyście.
- Gdzie niby? - spytał Gibon bez entuzjazmu. Nic nie mogło poprawić mu nastroju od chwili, kiedy Simon bezlitośnie wyrzucił ich z sortowni.
- Koniec z kwiatkami, czas na coś dla nas. Będziemy zbijać palety! - odpowiedział dumnie Głowa.



***

Bosak z wykształcenia był nauczycielem. Podobało mu się to, co studiował, póki to jeszcze robił. Sympatię do zawodu zamienił na szczerą niechęć zaraz po odbiorze dyplomu. Z początku chwalił sobie to, że do pracy chodzi w dresie.
W końcu był wuefistą. I to go właśnie niepokoiło. Gromady dzieciaków domagających się atencji, natrętne lizodupy, parszywe lenie i panienki z wiecznym okresem. Zupełnie jakby miesiączka w ich przypadku była roczniczką. Po pół roku olewania natrętnych lizodupów, znęcania się nad parszywymi leniami i żywienia nienawiści do panienek z wiecznym okresem rzucił pracę. Kumpel z siłowni opowiedział mu o Holandii. Była praca w biurze, zresztą całkiem polskim. Czekała na niego. Znajomy kumpla już tam pracował.
- Diablo to w sumie wymoczek, ale jest koordynatorem. Świetna fucha, Diablo cię poleci - zapewniał kumpel. Bosak słuchał o tym, jak to Diablo wisi kumplowi przysługę, bo ten go kiedyś nie wsypał z drobnym przemytem. Spytał tylko o jedno. - Ile tam się zarabia? Po tym, co usłyszał nie miał już pytań. Nie ciekawiło go gdzie będzie spał, jak się dogada i w jakim języku, ani nawet co ma robić w pracy. „Robota w biurze, dobra kasa, zarządzanie ludźmi” - te hasła krążyły wokół jądra jego umysłu jak elektrony. W sumie wiele się nie mylił. Diablo pomógł mu się zainstalować w Holandii. Z niezłym mieszkaniem, kasą na czynsz i rozrywki Bosak mógł szybko znaleźć drogą siłownię, do której dojeżdżał służbową furą. Nowobogacki i nowoholederski były nauczyciel rzadko odwiedzał starą ziemię. Nie musiał. To, co znalazł na nowej nie różniło się zasadniczo od tego, o już znał. Tylko standard się polepszył. Nawet pracę miał podobną. Codziennie użerał się z bandą natrętnych lizodupów, znęcał się nad parszywymi leniami i żywił szczerą nienawiści do bab z wiecznym okresem. Szybko stał się liderem koordynatorów i postrachem tymczasowych pracowników, których tłumy przewijały się co sezon przez biuro. Nie dlatego, że był straszny, bo nie był. Bosak z jednej strony był zupełnie nijaki, nigdy nie krzyczał, jak często zdarzało się pozostałym koordynatorom, zwłaszcza Klarze. - Nienawidzisz chyba tych pijaków, co? - zapytał kiedyś wychylając się w stronę biurka koleżanki, kiedy ta odkładała słuchawkę. - Znowu poszli nachlani od rana do pracy, ja zawsze dostaje chlejusów – tłumaczyła Klara. Bosak nie żywił nienawiści do pijaków. On widział ich jak mrówkojad widzi mrówki. Dla Bosaka tacy ludzie byli drobną przekąską, sposobem na rozrywkę. Kiedy inni koordynatorzy wściekali się na takich
przyjezdnych pracowników, on się cieszył, że ich ma pod sobą. W zasadzie to, jak mawiał, miał ich pod butem. Dlatego zwykle ich lubił. Ubolewał raczej nad tymi, co według niego przyjechali się wzbogacać dzięki jego pracy. Ci się starali, gadali z szefami i nierzadko narzekali na biuro. Jego biuro. Bosak uznawał to za niedopuszczalne. Kiedy postanowił skorzystać z okazji, jaką była nowa firma w katalogu biura, do zabawy podstępem namówił Szoguna. Ten gość w kitce zawsze był dla niego podejrzany. Biegał za każdą sprawą, podlizywał się szefom i chyba nawet truchlał przed własnymi pracownikami. Teraz miał problem, bo z firmy, która była pod jego kuratelą wywalili trzech pracowników. Nie dość, że trzeba było ich kimś zastąpić, to jeszcze tych trzech trzeba było gdzieś wcisnąć.
- Mogę ci pomóc rozwiązać ten problem – zaproponował niewinnie Bosak.
- Można ich podrzucić Klarze do Freewood, ale w zamian weźmiesz trzech innych z Kurnika na te swoje cebulki – tłumaczył Szogunowi. - Których masz na myśli? Tych z 45, co się wszyscy na nich skarżą i ciągle wylatują z każdej firmy, gdzie ich nie poślesz? Chcesz mi ich wcisnąć? - domyślił się wysoki koordynator z kitką.
- Twoich tam nie chcą, a innych nie dostaniesz. Weź tych, może się nie schleją na początku – Bosak zaczął się śmiać. Tego było za wiele. - Daj sobie spokój, nie biorę ich. Poważnie – powiedział stanowczo Szogun i myślał, że to wyczerpuje dyskusje. Mylił się. Bosak dopiero przechodził do natarcia.
- Dobrze, nie wierzysz w moich, twoi mają szlaban na cebulki, a beze mnie Klara nie weźmie ich do Freewood, chyba wiesz prawda? - zapytał i nie czekał na odpowiedź.
- Więc żeby to rozstrzygnąć proponuję zakład. Twoi kontra moi. Całą szóstkę wyślemy na zbijanie palet i zobaczymy, których wcześniej wyrzucą – pod koniec zdania Bosak wybuchnął śmiechem.
- No i? - Szogun nie dał po sobie poznać zdenerwowania.
- No i to, że może się okazać, że się role odwrócą, kolego. Tak czy inaczej, jeśli moje pijaczki się ostaną dłużej, będziesz mógł sobie wybrać ludzi do sortowania cebulek – odparł Bosak, tym razem już spokojniej.



***

Tak powstał zamysł zakładu, który to teraz przedstawiali Indze i Klarze. Obie wydawały się podłapać myśl, z tym, że jedna jakby nie do końca ja zrozumiała, a druga przytaknęła z grzeczności. Kiedy Klara dzwoniła do pokoju 33 w Kurniku, Bosak stał nad nią. Wszystko poszło zgodnie z planem. Teraz wystarczyło jakoś zmusić tych z 45 do udania się na wakacje od wiecznej balangi. To zadanie zlecił Diablo. Żeby je wykonać właściwie, polski Dariusz, a holenderski Diablo udał się wieczorem do Kurnika. Zanim dotarł do metalowej konstrukcji, która dopiero z bliska okazywała się schodami bezpośrednio z dworu na piętro, dopadła go pani Basia.
- Dobry wieczór, to jest hej, kogo pan szuka? Zrobić herbaty? - gospodyni hotelu prężyła się wokół koordynatora.
- Nie, dziękuję, pani Basiu. Ja tylko na chwilę. Są ci z pokoju 45? Dużo ostatnio kłopotów z nimi, prawa? - zagadnął podejrzliwie.
- Nie więcej, jak zwykle – zapewniła kobieta.
- Tak po prawdzie teraz to nawet lepiej, bo chleją głównie w pokoju, bo już chłodno wieczorem się robi. A teraz chyba są, ale trzeba sprawdzić, bo wie pan, ja nie mogę tak na wszystko mieć oka, bo bym musiała być chyba jakimś pająkiem, albo coś. Nie wiem, co jeszcze ma tak dużo oczu?
- Koordynator – rzucił Diablo i ruszył po schodach, które przypominały zabytkowe rusztowanie.

***

Gibon nie spał dobrze tej nocy. Tak jak i poprzedniej oraz wielu przed nimi. A to odgłosy pijackiej meliny z piętra, to z znowu nieznośne chrapanie Głowy, albo – co gorsza – inne podejrzane dźwięki dochodzące od strony łóżka Piotrusia. Nie mógł się wyspać i tyle. Budziki nastawione na 4.30 nad ranem nic a nic nie pomagały. Wstawał jeszcze zanim wydały pierwsze piski. Miał żółtą koszulkę, jeśli idzie o poranne zajmowanie toalety. Na każdą kondygnację w budynku przypadała tylko jedna. Kwadrans po dźwiękach pierwszych budzików pod drzwiami obu kibli ustawiały się długie kolejki ludzi z kubkami kawy w rękach. Wszyscy codziennie oddawali niechętnie pierwszeństwo Gibonowi.
Kiedy inni w pośpiechu myli zęby - a tych była tylko garstka - albo oskrobywali z brudu ubrania robocze – tych była miażdżąca przewaga – Gibon stał już pod blaszanymi schodami i ćmił papierosa wyglądając za pomarańczowym busem. Tego ranka, jak nie dało się nie zauważyć, miał niespodziewane towarzystwo.
- Siema, dasz fajurkę na dwóch? - zachrypiał Tony w jego kierunku. Obok stał Sebek. Fabek dla odmiany siedział na szczycie schodów. Najwyraźniej nie miał ochoty na dymka, jak i całą resztę swojego życia.  Tak przynajmniej dało się wyczytać z wyrazu jego twarzy.
- Jedziecie do roboty? - zapytał od niechcenia Gibon, kiedy już wysunął z paczki jednego papierosa w kierunku nagabywaczy.
- No, jedziemy na jakieś palety – poinformował Tony i beknął próbując odpalić zapalniczkę. W międzyczasie ze schodów zaczęli spływać ludzie, którzy po chwili wypełnili niemal cały plac przed hotelem. Z daleka było słychać wśród pól warkot silników. Transport nadciągał. Kilka metrów od schodów zaparkował bus. Zaraz kolejny i następny. W sumie przyjechało ich aż siedem. Tylko nowych mieszkańców Kurnika dziwiło to, że żaden z nich nie jest oznaczony. Kilkadziesiąt osób, z których prawie każda z osobna próbuje zapytać po kolei siedmiu kierowców, dokąd jadą, nie był tu nigdy widokiem szczególnym. To tylko łapanie kur.

Komentarze