ROZDZIAŁ I


- Raz można zrobić coś dobrego – zwykł mawiać. Zwykle też zostawiał to na później. Tak było od kiedy nauczył się korzystać z pieniędzy, czyli od dobrych dwudziestu lat. Tak było i tym razem, gdy odkładał trzecią już w tym miesiącu kopertę od Ignacego. Ten facet był jego osobistym łącznikiem z Polską, od kiedy trafił na saksy do Holandii. Tak przynajmniej o nim myślał, jak o dalekim znajomym z dawnej krainy, którą niegdyś zamieszkiwał, zresztą niezbyt chętnie. „Kiedyś zapłacę, ale jeszcze nie teraz” - postanowił swoim zwyczajem Gibon, bo Ignacy był komornikiem i ścigał go już dobry rok z hakiem. W Holandii Gibon nie szukał niczego szczególnego. Właściwie przyjechał tu przypadkiem. Kiedy już wyczerpał pomysły na dostatnie życie w rodzinnym miasteczku, kumpel namówił go na wyjazd za granicę. Gibon miał kuzyna w Anglii i słyszał, że tam biją obcokrajowców. On nie zamierzał się bić, bo i nie umiał. Padło więc na Niderlandy, głównie za sprawą sentymentu, którym Gibon darzył swoją ksywkę. Wyniósł ją jeszcze ze szkoły. Kiedy już trafił pod strzechę robotniczego hotelu ogrodzonego holenderskimi polami nie wiadomo czego, odpowiadał " jak myślisz?" i uśmiechał się szeroko, kidy pytali o pochodzenie przezwiska. W istocie jednak chodziło o to, że Gibon miał ręce tak długie, że mógł przybić sobie piątkę za plecami. Pochwalił się tym raz w szkole, a od tego był już tylko krok od ksywki, która przylgnęła na lata. W pokoju było okno, ale się nie otwierało. Oprócz czterech łóżek i okrągłego stolika pośrodku, stały w nim tylko dwie szafki i mały zlew w kącie. Gibon otworzył tę przy swoim legowisku. Odłożył kopertę na stosik identycznych.

***

- Ja bym wysłała tam tych łysych – Klara przesunęła po biurku listę z nazwiskami w kierunku koleżanki. - No nie wiem kochana, to lenie. A co jeśli Freewood tym razem zerwie umowę i stracimy firmę? - Inga ostentacyjnie zignorowała kartkę. Zdawała sobie sprawę, że biuro kogoś musi wysłać. W końcu to ważny zleceniodawca, który już od roku zatrudnia tanią siłę roboczą przez biuro. I w tym cały problem, bo od roku szefowie Freewood są niezadowoleni i ciągle chcą wymieniać pracowników. A ci powoli się kończą.
- Zostały już tylko resztki, kogo tam dasz? - Klara nie chciała odpuścić. Druga koordynatorka opadła bezsilnie na krzesło.
- Ale wiesz, że ryzyko jest ogromne – Inga chciała się upewnić dla uspokojenia własnego sumienia. - Nie stresuj się tak, dziewczyno. Postawię ci drinka...- Zaproponowała Klara już ściszonym głosem.

***



Pani Basia stanęła na początku długiego korytarza. Hotel, który prowadziła z mężem wszyscy nazywali Kurnikiem. - Pewnie dlatego, że można tu znieść jajo – śmiał się Gibon za każdym razem, kiedy komuś opowiadał, gdzie mieszka. W Kurniku były dwa główne korytarze, jeden na parterze i drugi, dłuższy, na piętrze. Do obu przylegały pokoje. Trzy i czteroosobowe. Trójki zamieszkiwała elita. Tym bardziej, że był tylko jeden taki pokój. Należał do kobiet. Tam właśnie w tej chwili sunęła pani Basia. Minęła kilka par drzwi i stanęła na końcu dolnego korytarza. Zapukała. - Chwilka, zaraz – rzuciła Gosia pospiesznie. Pośpiech wynikał z konieczności schowania alkoholu, który był zabroniony w Kurniku. A przynajmniej w tym pokoju. - Poproszę dwa euro – wycedziła pani Basia przez zamknięte drzwi. Zbiórkę robiła zwykle w soboty, ale lokatorki pokoju z końca korytarza nie płaciły już od dwóch sobót. Dlatego przyszła w środę. W połowie korytarza uchyliły się drzwi od pokoju 33, ale nikt z nich nie wyjrzał.
- Słyszysz coś? Cokolwiek? - dopytywał Głowa. Piotruś uparł się, że przejdzie obok pokoju na końcu korytarza udając, że idzie do kibla. Gibon siedział na swoi łóżku i śmiał się z obu. Od ponad miesiąca mieszkali we trzech, chociaż pokój był czteroosobowy. To znaczyło dwie rzeczy. Po pierwsze czwórki są nielegalne, o czym wiedzieli wszyscy. „Przepisy zabraniają” - to hasło odbijało się od ścian Kurnika od jego początków. Po drugie w każdej chwili pani Basia mogła im dokoptować nowego lokatora. - To złodziejstwo – orzekł z wyższością Głowa. Od dawna towarzysze z pokoju 33 zastanawiali się, co pani Basia z mężem robią z tymi pieniędzmi. Pan Piotr zaraz po przyjeździe nowego frajera przekonywał, że dwa euro tygodniowo od każdego idzie na papier toaletowy. Gibon szybko przeliczył, że sześćdziesiąt mieszkańców Kurnika generuje w ten sposób co miesiąc prawie 500 euro. A osiem rolek srajtaśmy kosztuje tu niecałe dwa euro. Ta sprawa nie dawała spokoju jego współlokatorom. Piotruś koniecznie chciał się dowiedzieć, czy jest jakiś oficjalny dokument na to.
- No powinien być choćby miesięczny rachunek za papier i by wszystko wyszło – przekonywał. Spekulacje przerwał Głowa.
– Cicho, idzie! - ostrzegł znienacka. Razem z Piotrusiem wrócili szybko na swoje łóżka. Pani Basia przeszła korytarzem. Zwolniła przy drzwiach z przywieszką „33”. Niczego jednak ciekawego nie udało jej się podsłuchać.

***

Czwartkowy poranek nie należał do udanych. Przynajmniej nie dla mieszkańców Kurnika. W nocy mało kto mógł zmrużyć choćby oko. Wszystko przez większościową reprezentację pokoju 45. Na piętrze była impreza, którą przeżył tylko Kajtek. Kajtek nie pił. W odróżnieniu od współlokatorów. Fabek, Sebek i Tony zdawali się bez przerwy brać udział w zawodach, polegających na nasączeniu każdej części swojego ciała alkoholem i usilnej próbie utrzymania tego stanu bez większych zmian. Wygrywali kolejno Fabek i Sebek. Obaj łysi i gładko ogoleni. Sebek wysoki i chudy, jego kolega niski i chudy. Na pierwszy rzut oka wyglądali na dwadzieścia pięć lat. Na drugi rzut oka mało kto sobie pozwalał. Tony nie brał udziału w zawodach, bo był bezkonkurencyjny. Pochodził spod Lublina i śliwowicę popijał wódką od małego. Jako szef bandy robił za sędziego. Kędzierzawy z szerokimi barkami znacznie odróżniał się od kolegów. Kiedy się poznali, Tony stwierdził, że za granicą nie może być już Tadeuszem. Ksywkę wymyślił mu Seba. Wygrał butelkę wódki. Ale zaraz taką samą przegrał, bo jego żołądek jako pierwszy nie wytrzymał świętowania nowego imienia kolegi. Tego ranka to bebechy Fabiana robiły za przegranego. Wnętrzności pozostałych dwóch długodystansowców dobiegły na metę zaraz za liderem. Ktoś znów wygrał butelkę. Ale na rozstrzygnięcie kto, trzeba było poczekać. Teraz kilkanaście osób tworzyło nerwowy tłum na placu przed Kurnikiem. Po chwili od strony autostrady zaczęły napływać kolejne busy. Ludzie pakowali się do nich pospiesznie. - Jeśli dzisiaj każą mi nosić te skrzynki to dzwonię do biura i proszę o inną robotę - stwierdził Głowa próbując usadowić się w fotelu za kierowcą. Gibon usiadł obok. - Następna może być gorsza – odpowiedział w swoim stylu.
- Zresztą obieranie cebulek nie jest złe i nie zawsze trzeba targać skrzynki – nawet o świcie Gibon starał się być rzeczowy. Piotruś siedział zamyślony. Wreszcie się odezwał: - Lepsze cebulki, niż siedzenie w hotelu bez roboty, jak ci z 45. Bus jechał już dobre pół godziny, kiedy zjechał z autostrady. Za oknami przewijały się pola. Gdzieniegdzie pojawiały się budynki, głównie zadbane szopy i stodoły. Bywały też szopy i stodoły poprzerabiane na domy. I domy poprzerabiane na szopy i stodoły. Nie tak Gibon wyobrażał sobie Holandię. Jego wyobraźnia podpowiadała mu dumę z ksywki nadanej ze względu na pokraczny wgląd, więc czemu miałaby sobie nie poradzić z bajeczną wizją holenderskiego raju. A tu zamiast jointów, na każdym skrzyżowaniu, wszędzie owce. Owce i pola. I owce na polach. Istne pola owiec. Bus wjechał na kolejną polną drogę. Pasażerowie wiedzieli, że to ostatnia prosta przed lokalną sortownią cebulek tulipanów. Właściciele już wiele miesięcy temu przed wejściem do kantyny ustawili dwie wielkie popielniczki. W tej chwili ich pracownicy szykowali w busie ostatnie papierosy do spalenia przed robotą. Kiedy pomarańczowy transporter zatrzymał się na parkingu, siedem osób wytoczyło się z niego z petami na wargach. Gibon podał zapalniczkę Głowie. Ten odpalił i podał ogień Piotrusiowi, który zagadnął - Ciekawe kto dziś czyści maszyny.
- Pewnie znowu ja, jak zwykle – powiedział posępnie
Gibon zaciągając się łapczywie dymem. Po chwili wszyscy zagasili pety i weszli do środka. Najpierw Gosia, która siedziała w busie obok kierowcy, następnie jej współlokatorka gruba Zośka i kilkanaście zaspanych pań, które dotarły w międzyczasie innymi autami.



W sortowni potrzebowali tylko kilku chłopaków. I ci z pokoju 33 weszli na halę jako ostatni. W środku panował zaduch. Letnie powietrze, choćby bardzo się starało, nie mogło się poruszać w szczelnie pozamykanej byłej stodole, która od kilku lat robiła za rodzinną sortownię. Pośrodku ustawiono maszyny. Ani Gibon, ani nikt, kogo poznał za granicą, nie wiedział jak właściwie działają. Na końcu była taśma. Na nią spadały cebulki. Po obu stronach taśmy sali ludzie, którzy udawali, że wiedzą, co robią.
Kiedy Gibona przywieźli tu po raz pierwszy, zaryzykował i spytał pozostałych, co ma robić. - To, co każdy – odpowiedziała z wyższością Gośka, która już drugi sezon obsługiwała taśmę. Problem w tym, że każdy robił coś innego. Gibon zauważył, że jedna baba obiera cebulki tak, że nie zostaje ani jedna łupina. Inna obrywała tylko ogonki. Jakiś faset zgniatał cebulki, a Gośka brała je do ręki, obracała palcami i odkładała na taśmę. W związku z tym Gibon uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie robić to wszystko naraz, ale po trochu. I tak, żeby nikt za bardzo nie widział tego. Tak też sprawę przedstawił Głowie i Piotrusiowi, kiedy biuro zaczęło ich też tu przysyłać. Teraz we trójkę udoskonali metody pracy w sortowni. - Nie wiadomo o co chodzi, to chociaż ich nie psujmy – powiedział kiedyś Głowa i stało się to mottem przewodnim ich techniki sortowania. Lubili tę robotę. Nie podobało im się tylko dźwiganie skrzynek z cebulkami. Tego dnia okazało się, że cała trójka będzie się musiała napocić. W jednym z kątów hali stały równe rzędy pustych skrzynek. Razem z siedemdziesiąt. W każdej zmieści się dwadzieścia kilo cebulek. - Patrzcie na to – Piotruś pokazał palcem na skrzynki. Teraz
było tylko czekać, jak przyjdzie Simon, syn właścicieli całego przedsiębiorstwa i kalecząc angielski poleci napełnianie skrzyń i ustawianie pełnych na paletach. Zamiast Simona do chłopaków podeszła Gośka. - Mówili, że macie zaczynać – powiedziała powoli i patrzyła jak Gibon niechętnie zdejmuje bluzę z kapturem i odwiesza na swoje krzesło przy taśmie. Głowa tylko podwinął rękawy flanelowej koszuli, a Piotrusiowi wiecznie było zimno, więc został w swetrze. Dopiero kiedy podeszli do skrzyń, Gośka wróciła do taśmy. - Chyba jej się zdaje, że jest brygadzistą – skomentował Głowa. Nigdy nie miał dobrego humoru, kiedy musiał nosić ciężary. „To ma pewnie jakiś związek z jego ksywką” - myślał zwykle Gibon. Podobnie jak on sam, Głowa nie musiał zdradzać pochodzenia swojej ksywki. Chociaż lubił wmawiać wszystkim, że to od myślenia, wystarczyło na niego popatrzeć, żeby odgadnąć czemu naprawdę zawdzięczał pseudonim. Wątłe dwa patyki robiły u niego za nogi, do których ktoś przyczepił wąski patyk z dwiema gałęziami. W rzeczywistości były to chude ramiona, podtrzymujące niewiarygodnie nieproporcjonalnie wielką głowę. Jej właściciel wyglądał przez to jak bohater komiksów.
Kiedy na zmianę kursowali ze skrzynkami pełnymi cebulek nie mogli zauważyć tego, co dzieje się przy taśmie. Gośka robiła zeza. Jednym okiem patrzyła na przyszłe tulipany, drugim rzucała to na Gibona, to na Głowę. Piotrusia omijała wzrokiem. Od dawna uważała go za niegroźnego pedała. I niewiele się myliła, bo Piotruś rzeczywiście bał się i brzydził kobiet. Ciągnęło go do facetów. Ale ich też się zazwyczaj bał. Poza swoimi dwoma kumplami, którzy to z kolei twierdzili, że Piotruś to tylko pedałek, który chciałby kiedyś zostać gejem. Zwykli też planować jak tu jakąś miłą dziewuchę przekonać do przyjaciela, który na pewno, jak tylko zobaczy na żywo to, co kobiety mają najlepsze, od razu zarzuci przekonanie o swojej gejowatości.
Tylko sam Piotruś wierzył z przekonaniem, że urodził się, by podziwiać męskie muskuły. Blondyn z delikatną buzią wszystko traktował równie poważnie. Praca przy sortowaniu cebulek nie była wyjątkiem. Dlatego nie mógł zauważyć, co się dzieje kilka metrów od niego. Nie widział tego też Gibon, chociaż to, co się działo, działo się z jego bluzą, a niedocenioną rolę w wydarzeniu odgrywała dłoń Gośki i siedem dorodnych tulipanowych cebulek. Dzięki jednemu sprawnemu ruchowi wszystkie siedem zmieściło się w jednej kieszeni bluzy. Po dziesięciu minutach cztery kolejne rozgadały się już po drugiej kieszeni. Po siedmiu godzinach dźwigania, dwóch przedpołudniowych przerwach i sześciu papierosach Gibon, Głowa i Piotruś usiedli ciężko na krawężniku przed halą.
- No to jeszcze ostatnia runda i fajrant – ocenił fachowo Głowa. - Ostatnia przerwa zawsze jest jakaś taka za krótka... – zaczął Piotruś, kiedy niespodziewanie przerwał mu Gibon.
- No i już Simon macha, żebyśmy wracali, nie da nawet dopalić. Wszyscy trzej wstali, otrzepali się z letniego kurzu i wrócili do napełniania skrzynek. Ostatnie dwie godziny pracy tego dnia upłynęły bez rozmów.
Kiedy wybiła 15.00 Gibon podszedł po bluzę, którą zostawił na krześle. Kiedy tylko ją chwycił mógł zauważyć, że jej ciężar znacząco się zwiększył. Mógł wyczuć, że kieszenie są pełne. Nie mógł jednak reagować, bo w tym samym momencie, w którym złapał za bluzę, obok niego wyrósł niespodziewanie Simon. Chwilę później Gibon dowiedział się, dlaczego wszyscy jego rodacy z nim na czele są złodziejami, zyskał wiedzę o rynkowej wartości jedenastu cebulek oraz wysłuchał złowrogiej wróżby o swojej przyszłości. Nie dane było mu się wytłumaczyć, bo tylko rozdziawił usta z niedowierzaniem. Głowa i Piotruś dobiegli do kolegi.
- Ale my razem nosiliśmy skrzynki, to nie on napakował do kieszeni tych cebulek – próbował wyjaśniać Głowa po angielsku. Simon nie znał angielskiego. A przynajmniej nie wtedy, kiedy to nie on przemawiał. A teraz właśnie przemówił zupełnie ignorując rozpaczliwe próby Głowy, by ratować przyjaciela z opresji.
- Jesteście zwolnieni. Wy trzej. Dzwonię do biura po nowych ludzi. Wynocha! Kiedy wypowiadał ostatnie słowa Gośka właśnie wychodziła z hali. Nie mogła się powstrzymać. Jej uśmiech był szerszy niż same usta. Żaden z chłopaków tego nie odnotował.

Komentarze